Moje subiektywne TOP5 (8) – Vaikai

W poprzednim sezonie wystartował na Portalu ISQ cykl “Moje subiektywne TOP 5”. W nim zawodnicy Internet Speedway Quiz mają za zadanie przedstawić swoich pięciu ulubionych żużlowców oraz uzasadnić w kilku zdaniach każdy z tych wyborów. Komu kibicowali, kibicują lub nadal będą kibicować uczestnicy ISQ? A może komu kibicowaliby gdyby urodzili się trochę wcześniej? Na czyich występach i wynikach najbardziej im zależy? Kogo uwielbiają oglądać na archiwalnych nagraniach? Z kim mają najlepsze żużlowe wspomnienia? Tego będziecie dowiadywać się w tym oraz kolejnych odcinkach. Zapraszamy do śledzenia.

W ósmej odsłonie cyklu zawodnik Red Sox – vaikai.

Zostałem poproszony o wytypowanie swojego subiektywnego top 5 żużlowców i takoż czynię. Mój top 5 będzie skrajnie subiektywny, bo kierowałem się raz, że tropem lubelskim, a dwa wybierałem bohaterów mojego dzieciństwa (z jednym wyjątkiem). Niekoniecznie dali najwięcej tej drużynie patrząc na całą historię lubelskiego żużla, ale z różnych powodów zapisali się jakoś w moim dziecięcym umyśle. Zapraszam zatem na podróż przepełnioną filtrem mojej osobistej nostalgii i z góry przepraszam za przekłamania, które owa nostalgia poczyniła w moich wspomnieniach.

5. Joonas Kylmaekorpi – nie ukrywam – musiałem sprawdzić, który to był sezon, ale tego gagatka to ja doskonale pamiętam. Rok 2005 był dla Lublina rozczarowujący. W 2004 do końca walczyliśmy w barażach o ekstraligę, natomiast w następnym sezonie z Koziołków jakby uszło powietrze. Pierwsze sześć spotkań to jeden remis, a tak wszystko „w ryj”. Na tyle kiepsko to wyglądało, że w trybie awaryjnym został sprowadzony do drużyny sympatyczny Fin, o którym mowa wyżej. W swoim debiucie na lubelskim obiekcie, w przegranym starciu z Gorzowem walnął 18 z bonusem w 7 startach. Co tu dużo mówić – oczarował on swoją jazdą nie tylko lubelskich kibiców (aczkolwiek oprócz zachwytów to na forum zuzel.info toczyła się również zażarta dyskusja nad „poprawnością” jego techniki jazdy), ale jeszcze bardziej trzynastoletniego mnie. W swoim charakterystycznym czerwonym kevlarze i walecznym stylem jazdy wyglądał na gościa z zupełnie innej planety. W tym jednym spotkaniu widziałem chyba całą paletę możliwych ataków w żużlu. Pamiętam nawet, że jak tylko wróciłem po tym meczu do domu, to od razu zadzwoniłem do swojego kolegi i opowiadałem jakiego to kosmitę spotkałem na Zygmuntowskich, świetne wspomnienie. Na youtube zachował się nawet jeden bieg z tamtego meczu – podsyłam dla chętnych https://www.youtube.com/watch?v=u8autSHQ4Vo. Swoją drogą lubelski stadion dawno nie widział takich pustek na trybunach :). Ze statystycznego obowiązku – Joonas wystąpił jedynie w sześciu meczach, za to wykręcił fajną średnią 2,4. Może nie zaznaczył się mocniej w historii klubu jak chociażby Peter Karlsson w 2004 roku i nie wypełnił do końca tej pustki po nim, ale przywiózł cenne punkty i trwale odcisnął swoje piętno w moich wspomnieniach.

4. Sean Wilson – kolejny zawodnik to jeszcze większa efemeryda jeśli chodzi o lubelski żużel. Rok 2000 i czasy LKŻ Lublin to czasy szeroko pojętego dziadostwa. W tym anturażu na lubelski owal zstąpił człowiek tym razem nie z innej planety, a z innego wszechświata. Parszywym urokiem tamtych czasów było m.in. to, że stranieri jeździli raczej w wybranych meczach niż w całym sezonie. Sean Wilson nie był wyjątkiem, a szkoda. Dwa występy, łącznie 11 biegów, średnia 3,0. Przyjechał i przeszedł grę. Nie wiem czy u was też fotografowie pod stadionami sprzedawali żużlowe zdjęcia, ale u mnie tak. Po jednym z tych dwóch meczów, na których byłem użyłem wszelkich znanych mi zdolności, żeby namówić tatę na kupno zdjęcia Seana Wilsona. Takiego gwiazdora musiałem mieć w zagubionej już niestety kolekcji ;). Jako ciekawostkę mogę przytoczyć wpis z żużlowego forum – anegdotę, którą podzielił się były prezes Jarosław Siwek: „Raz mieliśmy takiego zawodnika. Przyjechał w sobotę przed meczem. Zrobił dwa kólka w południe i tyle, dalej do hotelu. Umówiliśmy się na ósmą wieczorem na starym mieście. Przychodzę, patrzę i mnie zatkało, on już ćwiczy piąte piwo. No ale nic, myślę sobie, zaraz trzeba się będzie zbierać. A gdzie tam. Jego kompania nabierała dopiero ochoty na zabawę. Przy dzięsiatym wziąłem się na odwagę i mówię dosyć! A on do mnie tak. Ty masz swoje obowiązki to ich pilnuj. Ja mam swoje i je wykonam. Wypił piętnaście browarów i mówi, że jutro zrobi pietnaście punktów. Ja przerażony myślę – akurat. Zrobił OSIEMNASCIE w sześciu startach z najlepszym zespołem wtedy”. Cóż – Terminator nie tylko na torze :).

3. Lee Richardson – Sean Wilson był przez chwilę, ale pierwszym obcokrajowcem w lubelskich barwach, z którym byłem emocjonalnie związany to właśnie Lee Richardson. Praktycznie nie zawodził, totalny szef i pewniak na dwucyfrówkę. Śmiało można powiedzieć, że lubelska legenda, chociaż znowu – tylko jeden sezon. Jednocześnie z Lee Richardsonem wiąże się moje pierwsze „żużlowe” załamane serce. 21 września 2003 rok – ostatni mecz rundy finałowej ze Stalą Gorzów – Lee podpisuje kontrakt z lubelską ekipą na starty w sezonie 2004. Niespełna dwa miesiące później żużlowa centrala przyklepała regulamin zatrudniania zawodników, w którym znajdował się skrajnie niekorzystny zapis o zakazie startu dla stałych uczestników Grand Prix w 1 lidze żużlowej. Lee otrzymał stałego „dzikusa” na sezon 2004 i tym samym jego sukces uniemożliwiał starty w barwach Koziołków. Totalnie mnie to załamało i dało nauczkę życiową, że ten świat to jednak nie jest sprawiedliwy ani trochę. W tej współpracy grało wszystko – Lee nie tylko przywoził praktycznie same trójki, ale też był dobrym duchem tej drużyny w parku maszyn i na torze. W tamtym czasie czuło się, że w tym mieście tworzy się coś wielkiego, a Lee w tej talii będzie asem. Niestety rzeczywistość mocno zweryfikowała te nadzieje i przez długie lata ekstraliga dla Lublina była niedostępna. Były jeszcze co prawda przebąkiwania, że może Lee wróci jak awansujemy, ale czas pokazał, że nasze drogi nigdy już się nie przecięły, a sam zawodnik niestety musiał przedwcześnie pożegnać się z tym światem. Cóż, dwa punkty zwrotne w tej historii – raz poszło w złą stronę, a raz najgorszą. Tak jak wyżej pisałem: dwa skojarzenia, dwie nauczki, dwa razy zobrazowane powiedzenie, że życie i świat nie są sprawiedliwe. Niemniej jednak najbardziej w tym wszystkim szkoda świetnego żużlowca i człowieka.

2. Dominik Kubera – chciałem wyróżnić też kogoś z tej najnowszej historii lubelskiego żużla i tu wybór padł na Dominika Kuberę. Swoją waleczną jazdą wiele radości dał Robert Lambert, do ekstraligi wprowadzał nas Andreas Jonsson, ważną postacią już w najwyższej klasie rozgrywkowej był chociażby Mikkel Michelsen, a renesans Pawła Miesiąca był czymś wspaniałym, niepojętym i kluczowym w utrzymaniu ekstraligowego stołka. Ale mam takie poczucie, że Dominik Kubera to coś więcej. Mimo że nie jest „lubelski” to jednak po tych trzech sezonach ciężko wyobrazić mi sobie tę drużynę bez niego. Rozwija się razem z zespołem, potrafi jeździć widowiskowo i inteligentnie, a ten szybki powrót po kontuzji był niesamowity. Nowa lubelska era ma na pewno twarz Jakuba Kępy, ale jeśli chodzi o zawodników to podświadomie odnoszę wrażenie, że tym najważniejszym elementem układanki jest Dominik. Nie łudzę się, że resztę swojej kariery spędzi w Lublinie, bo różnie się życie toczy, ale wierzę, że bezdyskusyjnie pewnego dnia Dominik będzie symbolem wspaniałych żużlowych czasów dla Lublina, nie tylko w mojej głowie, ale również w powszechnej opinii całego środowiska.

1. Jerzy Mordel – legenda. Trochę mi żal, że załapałem się na końcówkę kariery Jurka Mordela, ale nie jest też tak, że byłem świadkiem tylko i wyłącznie jego zjazdu. Rok 2002 to tylko 3 występy w lubelskich barwach, w trzech ostatnich spotkaniach. Druga porażka w lidze to sierpień 2002 i na kampanię wrześniową lubelskie Koziołki wyciągnęły z szafy tajną broń – Jurka Mordela. Pach, pach, pach, trzy wygrane, średnia 2,462 i z pomocą swojej legendy Lublin wjeżdża do pierwszej ligi. Może i mam spaczony umysł, ale ten awans i radość na całym stadionie w szary wrześniowy dzień po meczu ze Śląskiem Świętochłowice to było to. Z głośników popłynęło „We are the champions”, jakiś kibic koło mnie rzucił achtunga prosto pod nogi bodajże Dawida Stachyry, a ja po raz pierwszy w żużlowym życiu poczułem, że nasi lubelscy żużlowcy są w czymś najlepsi. Późniejsze pięcie się do ekstraligi, a następnie dwa mistrzostwa są na pewno czymś wspaniałym, ale ten szary wrzesień 2002 roku darzę wyjątkowym sentymentem. Co do pana Jerzego – na pewno mógł osiągnąć więcej, ale czasy były jakie były. Pozytywna twarz i postać mroczniejszych czasów lubelskiego żużla.