W ostatnim czasie wystartował na Portalu ISQ cykl “Moje subiektywne TOP 5”. W nim zawodnicy Internet Speedway Quiz mają za zadanie przedstawić swoich pięciu ulubionych żużlowców oraz uzasadnić w kilku zdaniach każdy z tych wyborów. Komu kibicowali, kibicują lub nadal będą kibicować uczestnicy ISQ? A może komu kibicowaliby gdyby urodzili się trochę wcześniej? Na czyich występach i wynikach najbardziej im zależy? Kogo uwielbiają oglądać na archiwalnych nagraniach? Z kim mają najlepsze żużlowe wspomnienia? Tego będziecie dowiadywać się w tym oraz kolejnych odcinkach. Zapraszamy do śledzenia.
W poprzednich dwóch odcinkach swoje piątki przedstawiali Bosky, Vanpraag oraz Bili.
W czwartej odsłonie cyklu były zawodnik zespołów Crazy Outsiders oraz Gib Skład. – RavLit.
5. Tomasz Piszcz – chłopak z mojego osiedla, więc musiał się tutaj znaleźć, może bez wielkiego talentu, ale z ogromną ambicją i chęcią walki. Zaczynał w okresie, gdy w Lublinie nie było dosłownie niczego dla liderów, a on jako nastolatek na łatanym sprzęcie musiał zrobić coś z niczego, aby ktokolwiek go dostrzegł. Gdy zaczął się wybijać w drużynie, zrobiono „wielkie show”, gdy sponsorzy zakupili dla niego dwa motocykle, które potem zajeżdżał cały sezon. I chyba właśnie stabilności finansowej zabrakło, żeby osiągnąć coś więcej niż starty na zapleczu, bo znacznie częściej jeździł w klubach z problemami niż z sukcesami.
4. Grigorij Łaguta – są ludzie, którzy są stworzeni tylko do jednej rzeczy i tak jest chyba właśnie z najstarszym z Łagutów. Gdyby nie jazda i wyścigi, trudno go sobie wyobrazić w „standardowym życiu”, a jego zachowanie poza torem można, co najwyżej, zbyć uśmiechem politowania. A tak naprawdę niewiele zabrakło, żeby w ogóle ktokolwiek o nim pamiętał, bo jako junior prawie w ogóle nie startował przez konflikty z klubami i zawieszenia federacji. Jednak jego panowanie nad motocyklem, połączone z brakiem hamulców w głowie powoduje, że jest to zawodnik, którego bardzo przyjemnie się ogląda, zwłaszcza na torach, które pozwalają na dużą porcję szaleństwa.
3. Emil Sajfutdinow – kiedy w 2006 r. Polonia Bydgoszcz sprowadzała do siebie 17-letniego chłopaka, może i w Polsce niewiele osób o nim słyszało i można było mówić, że to inwestycja z dużą dozą ryzyka. Ale w Rosji, każdy średnio interesujący się żużlem kibic wiedział, że to jest zdecydowanie największy talent od czasów sukcesów sowieckich żużlowców w latach 60- i 70-tych. Nie mając ukończonych 16 lat został warunkowo dopuszczony do ligi rosyjskiej, będącej wtedy na dużo wyższym poziomie niż obecnie, i uzyskał średnią biegową 2,28. Jego akcje do dzisiaj można sobie wyszperać na youtubie, gdy po przegranym starcie mija kolejnych rywali raz z lewej, raz z prawej. I do pewnego momentu wszystko się zgadzało, ale „tylko” trzy brązy IMŚ, to jak dla mnie gigantyczne rozczarowanie. Zabrakło chyba „fokusa na targecie”, tak jak miał Rickardsson, Nielsen czy chociażby Artiom Łaguta. Dla mnie to jednak niewykorzystany potencjał.
2. Janusz Kołodziej – jeśli miałbym wskazać topowego polskiego zawodnika, z którym najchętniej bym się utożsamiał to właśnie tarnowianin. Talent jest, praca jest, waleczność i kultura na torze jest, kultura poza torem jest, głowa też jak najbardziej się zgadza. Zaczynał gdy w Unii była bida z nędzą, ale mimo wszystko zdołał się wybić. Gdy przyjechał pierwszy raz do Lublina na jakieś zawody juniorskie widać było, że sprzęt nie bardzo, umiejętności trochę jeszcze brakuje, ale jak się nie połamie to jest szansa, że wyjdzie na ludzi. A potem w Tarnowie zrobiło się eldorado i mimo że dosyć szybko się skończyło, to tamtejsi kibice w większości też pewnie podzielają moją opinię, że chodziło się „na Kołodzieja”. A teraz w Lesznie pewnie też jest podobnie, bo tego zawodnika, niezależnie od stawki meczu i warunków torowych po prostu bardzo przyjemnie się ogląda.
1 Jerzy Mordel – są ludzie, którzy całe życie chcą zabłysnąć, a wszyscy szybko o nich zapominają, są ludzie, którzy chcieliby być całe życie w cieniu, a zostają legendą. W historii lubelskiego żużla „Ojciec” jest liderem tylko w klasyfikacji odjechanych sezonów. Więcej punktów zdobył Kępa, sukcesy indywidualne, nic rzucającego na kolana, przywiązanie do klubu, no cóż… liczba opuszczonych spotkań przez konflikty z działaczami, oj spora. Gdzie nie spojrzeć brakuje argumentów, ale w głowach lubelskich kibiców, którzy pamiętają jeszcze czasy przed Michelsenem, to Mordel ma największy sentyment, mimo że wcale o to nie zabiegał. Ale to z jednej strony był on ostatnim symbolem starych czasów Nielsena, który przez wiele lat ciągnął kibiców przez dno drugoligowej tabeli, sprawiała że na długo przed końcem kariery tak został wszystkim w głowach, a z drugiej ta niesamowita otoczka, mentora drużyny, który zawsze stoi obok, osoby publicznej, która stroni od mediów, sportowca, którego styl życia wielokrotnie sportowy nie był. Wypowiadając w Lublinie przy piwku zdanie „kiedyś to był żużel” ma ono twarz Jurka Mordela.